Wtorek, 05 listopada | Imieniny: Elżbiety, Sławomira, Zachariasza
27.01.2014 | Czytano: 133

"Do gazu albo na rozwałkę" - rozmowa z Kazimierzem Piechowskim

Z Kazimierzem Piechowskim – byłym więźniem KL Auschwitz, jedynym żyjącym z czwórki więźniów, którzy 20 czerwca 1942 roku dokonali brawurowej ucieczki z obozu, oraz głównym bohaterem filmu „Uciekinier” – rozmawia Marta Jacukiewicz.

"Do gazu albo na rozwałkę"  - rozmowa z Kazimierzem Piechowskim
Przywieziono Pana do Auschwitz na początku istnienia obozu, w jednym z pierwszych transportów. Jak wyglądało życie każdego dnia?

Kazimierz Piechowski: - Na każdy dzień składała się przede wszystkim praca. Najgorsza była praca pod gołym niebem. Ciężka praca w mrozie, deszczu, śniegu, w błocie. To wszystko sprawiało, że człowiek z wolna tracił siły. Kiedy przy mnie nie było kapo ani esesmana, pozorowałem robotę i odpoczywałem, a gdy był blisko, udawałem, że rwę się do pracy. Ale jeśli ktoś tyrał, bo od niego tego żądali, to wtedy takiego przywoziliśmy na taczce martwego. Były przypadki, że więzień wiózł taczką kamienie i chciał wyprostować plecy. Gdy zauważył to esesman, zawołał: „Daj mi swoją czapkę”. Więzień zdjął z głowy czapkę i dał esesmanowi. Wiedział, że od tej chwili liczą się sekundy jego życia. Esesman rzucał czapkę daleko, poza obręb pracy, i kazał przynieść ją więźniowi. Więzień szedł krok za krokiem i czekał, kiedy padnie strzał. Strzał padał, a esesman dostawał trzy dni urlopu za uniemożliwienie ucieczki.

Kiedy narodził się pomysł zorganizowania ucieczki z KL Auschwitz?

- W garażach i warsztatach pracował Ukrainiec, Gienek Bendera. Zaprzyjaźniłem się z nim. Któregoś dnia oświadczył mi, że jest na liście do gazu albo na rozwałkę. Informację tę otrzymał od więźnia, który pracował w „Politische Abteilung” (obozowe gestapo). „Kazek, czy można by stąd uciec?” - zapytał. On był złotą rączką od mechaniki samochodowej, jego tam nawet na swój sposób szanowali. A kiedy jakiś samochód wyremontował, to pozwalali mu w celu sprawdzenia objechać tym wozem obozowe uliczki. Powiedziałem wtedy: „Gienek, to niemożliwe. Przecież stąd, z centralnego obozu, nikt jeszcze nie uciekł. Nie możemy wsiąść do samochodu w pasiakach i wyjechać stąd”. Gienek nadal uporczywie wracał do tego tematu, dlatego postanowiłem zastanowić się, czy z tych zamiarów, że możemy mieć samochód, można stworzyć realny plan ucieczki.

Jak zatem wszystko się zaczęło?

- Po jakimś czasie kierownik parteru Zucker wysłał mnie na drugie piętro po puste kartony. Zauważyłem drzwi z napisem „Bekleidungskammer”. Bekleidung to znaczy odzież, a odzież u esesmanów to przecież mundury. Wpadałem na drugie piętro, ale drzwi były zamknięte. Raz jednak były lekko uchylone. Niedługo myślałem, wszedłem i bez namysłu powiedziałem do esesmana, który tam był: „Panie sierżancie, ma pan zejść do głównego biura”. Nikt go tam nie wzywał, ale musiałem coś mu powiedzieć, a tylko to wpadło mi do głowy. On zeskoczył z ławeczki, na której stał i porządkował coś na półkach, i zaczął mnie kopać, bić, aż się przewróciłem… Ale ja w tym czasie zobaczyłem już wszystko, były tam mundury, buty, broń, amunicja, granaty, hełmy. Dosłownie wszystko.

Jedyna brama, przez którą można było wyjść poza obóz centralny, to brama „Arbeit macht frei”. Jakim sposobem udało się Wam przejść przez tę bramę?

- Myślałem prawie całą noc i nie mogłem nic wymyślić, aż wreszcie... przecież to takie proste. Trzeba przejść przez bramę „Arbeit macht frei” jako fałszywe "Rollwagenkommando”. Wtedy nie uciekamy ani z bloku, ani z komanda. W ten sposób mogliśmy opuścić obóz centralny oraz zabezpieczyć więźniów przed konsekwencjami naszej ucieczki. Do połowy 1942 r. Niemcy przestrzegali więźniów każdego transportu: „Stąd ucieczki nie ma. Tu należy pracować i tylko pracować. A jeśli już komuś taka głupota przyjdzie do głowy, to niech wie, że jeżeli ucieknie z bloku, to dziesięciu z tego bloku pójdzie na śmierć, a w przypadku ucieczki z komanda pracy, zginie dziesięciu z tego komanda”. Jeśli nas wypuszczą, to znaczy, że wypuścili fałszywe komando, które nie wróciło.

Aby przejść przez bramę, trzeba było czterech osób, do najmniejszej rolwagi. W jaki sposób dobraliście jeszcze dwóch więźniów?

- Byliśmy z Gienkiem, ale trzeba było pomyśleć, żeby stworzyć czwórkę. Łatwo było Gienkowi zwerbować Józka Lemparta, z którym pracował. On był pewny, to był ksiądz. Zaproponowałem Staszkowi Jasterowi, harcerzowi. I on się zgodził. Mieliśmy więc już zmontowaną czwórkę.

Dlaczego wybraliście 20 czerwca 1942 r. na dzień ucieczki?

- Uciekać mogliśmy tylko jeden dzień w tygodniu, w sobotę. Dlatego, że tego dnia pracowaliśmy tylko do południa. Esesmani zamykali magazyn i wyjeżdżali do swoich domów. A 20 czerwca 1942 r. była sobota.

Nie zakładał Pan, że może się nie udać? Jak rozpoczęła się ucieczka?

- Oczywiście, postanowiliśmy, że w przypadku kiedy się nie uda na terenie obozu, likwidujemy samych siebie. Przed ucieczką spotkaliśmy się na strychu niedokończonego bloku, by sprawdzić, czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Gienek zaproponował parę minut przerwy, aby się myślami połączyć z rodziną. Wierzyliśmy, że się uda. Wyszliśmy z bloku, wzięliśmy wóz stojący za kuchnią. Na wozie jakieś obierki kartoflane, zmięte kartony. Pojechaliśmy pod bramę „Arbeit macht frei”. Zameldowałem wyjście. Każde komando było zapisane w księdze. Nasze jest fałszywe. Zajrzy esesman do księgi czy nie zajrzy… Wierzymy, mocno wierzymy, że nie zajrzy… I tak było. „Ab” - powiedział. Jedziemy… Pierwszy krok do wolności za nami, ale nie ostatni…

Przebieraliście się w magazynie „Bekleidungskammer”. Jak dalej wyglądała ucieczka?

- Szybko zakładaliśmy wszystko, co należało włożyć, na końcu mundury. W mundurach, w pełnym uzbrojeniu, zeszliśmy na parter. Dla Gienka mieliśmy przygotowany komplet umundurowania. Nagle usłyszeliśmy warkot samochodu. Niemcy… Krótkie zastanowienie: wejdą czy nie wejdą. Ja z pistoletem z jednej strony drzwi, Staszek z drugiej strony - i czekamy… Znowu silnik na chodzie i odjeżdżają. Odprężenie… Ja w mundurze oficera SS wychodzę na rampę samochodową. Podjeżdża Gienek i robi to, co do niego należy. Zdejmuje czapkę, melduje się, ja wskazuję, że ma wejść do magazynu. W tym czasie, gdy Gienek się ubiera, chłopcy ładują do samochodu broń i amunicję. Gienek ubrany w mundur wychodzi na rampę i wsiadamy do samochodu. Gienek za kierownicą, ja obok, za Gienkiem Staszek, a za mną Józek. Ruszamy. Wiedzieliśmy, że gramy „va banque” z załogą SS, że istnieje wielkie ryzyko, ale tego ryzyka nie braliśmy pod uwagę. Do głównego szlabanu mieliśmy jakieś 80 m, a szlaban na dole. Gienek zwolnił bieg na trójkę, podjeżdżamy bliżej, szlaban na dole. Mamy jeszcze jakieś 25 m, esesman się nie rusza, szlaban na dole. Wtedy pomyślałem, że nam się nie udało.

W myślach żegnałem się z mamą, ale wtedy poczułem silne uderzenie w kark i syczący głos Józka: „Kazek, zrób coś!”. To mnie ocknęło. Widzę blisko ten szlaban, otwieram prawe drzwiczki, wystawiam szarże, żeby widzieli, i mówię do stojącego esesmana: „Śpisz tam czy co? Otwieraj ten szlaban, bo ja ciebie obudzę, jeśli ty nie możesz się obudzić!”. Esesman podskoczył, kręci korbą i szlaban podnosi się w górę. Gienek włącza bieg i przejeżdżamy. A esesmani podnoszą rękę - „Heil Hitler!”. Wolność…

Co było dalej, po ucieczce? Gdzie Pan przebywał?

- Podczas ucieczki z obozu zepsuł nam się samochód. Dalej musieliśmy iść pieszo. Cały czas Niemcy deptali nam po piętach. Józek Lempart zachorował i musieliśmy go zostawić gdzieś na plebanii u księdza. Staszek Jaster wrócił do swojej ukochanej Warszawy. Ja z Gienkiem postanowiliśmy ukryć się na Ukrainie, ale okazało się, że miejscowa ludność nie jest przyjaźnie nastawiona do Polaków. Zdecydowaliśmy się więc zawrócić do znajomych Gienka we wsi Lasek. Gienek otrzymał tam fałszywe dokumenty i wrócił do swojego Czortkowa. A ja, już jako Władysław Sikora, zacząłem pracować w gospodarstwie Nikodema Nowakowskiego, niedaleko Lasku. Wstąpiłem do Armii Krajowej i walczyłem do końca wojny.

Jest Pan gościem w różnych miejscowościach w kraju i za granicą, opowiada Pan swoje wspomnienia z obozu jako były więzień, a mimo wszystko można się spotkać jeszcze z nazwą „polskie obozy koncentracyjne”. Jak to się dzieje?

- W Niemczech nadal pojawiają się w publikacjach sformułowania „polskie obozy koncentracyjne”. Tak świat zachodni opisuje historię czasu II wojny światowej. Świadczy to o wielkiej przewrotności Niemców i, niestety, naszej nieudolności w głoszeniu prawdy. Wielokrotnie powtarzam: obecne pokolenie Niemców nie może odpowiadać za grzechy swych dziadków. I można powtórzyć za Janem Pawłem II: „Nie może być dziedziczenia win, ale musi pozostać dziedziczenie pamięci, bo naród bez pamięci swej historii przestaje być narodem”.

Rozmawiała Marta Jacukiewicz
Źródło TK Niedziela, nr 4/2010

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Partnerzy malopolskaonline.pl